piątek, 31 sierpnia 2012

"Kulinarny Sajgon"

                 Wizyta w Sajgonie to również okazja do spróbowania różnego rodzaju specjałów kuchni wietnamskiej. No może nie tylko wietnamskiej, bo jak zobaczyłem, że mogę zjeść również po europejsku, to nie mogłem się powstrzymać przed śniadaniem w naszym stylu czyli: chleb, jajko sadzone, sok itd.


                  Przyznam, że może frytki i fasola to trochę nie po naszemu, ale i tak pochłaniałem aż mi się uszy trzęsły. Najbardziej jednak przypadł mi do gustu świeży sok z papaji. Fajny smak, gęsta konsystencja- naprawdę rewelacja. Na zdjęciu widać, że bułka już nadgryziona! Po prostu najpierw musiałem sprobować, a dopiero potem pomyślałem o fotkach.

                   Bardzo spodobał mi się sposób podawania sajgonek. Na talerzu podaje się zamówione sajgonki w otoczeniu różnych ziół m. in. świeżej mięty. Sajgonkę owija się w te zioła, macza w sosie i gotowe. Rewelacja! Wydaje mi się, że u nas nie stosuje się zbyt często urozmaicenia potrawy, jakimi mogą być zioła, a już o jedzeniu rękami lepiej zapomnieć. Na szczęście są jeszcze kraje, gdzie nie ma "sanepidu" a jakoś ludzie jedzą na ulicy i żyją.


                 
                  Innym wynalazkiem były sajgonki ala owoce morza. Nadzienie składało się z krewetek, ośmiornic i innych tego typu żyjątek. Dla mnie owoce morza, to cały czas wyzwanie, bo jeśli już coś smakuje nieźle, to wygląda strasznie. Trudno przyzwyczaić się do widoku ośmiornicy na talerzu!
                  Tymczasem w przypadku sajgonek nie było widać niczego, co przyprawia o mdłości, więc uruchomione zostały jedynie kubki smakowe, które przesyłały jedynie pozytwne bodźce. Taka mała sztuczka i nawet ośmiornica była dość smakowita.


                 Sajgon jest sporo tańszy niż Hanoi. Za dobry posiłek można zapłacić do 1,5$. To naprawdę niewiele w porównaniu do ilośći i jakości jedzenia, które się za taką cenę otrzymuję.
                 Warto sprobować wszystkiego, bo przecież kuchnia to duża część kultury danego narodu. Nawet jeśli menu jest po wietnamsku,to przecież wystarczy strzelić, a dostanie się coś zjadliwego. Mnie się udało! I jeszcze widelec w zestawie!

                 Na koniec jeszcze jeden przejaw obecności polskiej w Wietnamie:)

               
                  Ławka reklamująca Plusssza, oczywiście pod uniwersytetem:D Studenci zawsze potrzebują wsparcia! 

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Tunele pod Cu Chi

                Z atrakcji turystycznych, które udało mi się odwiedzić w Sajgonie- ta zdecydowanie wygrała! Tunele pod Cu Chi, czyli kompleks podziemnych tuneli, w których podczas wojny mieszkało ok. 40 000 tysięcy osób.
                Wszystko było zorganizowane tak, żeby nie było potrzeby wychodzenia na zewnątrz. Także były sypialnie, kuchnie, magazyny, szpitale itp. itd. Całe życie toczyło się pod ziemią. Najciekawsze jest to, że do 1968 roku Amerykanie nie mieli pojęcia o tych tunelach, które liczyłu sobie ok. 200 km. A co najlepsze, część tuneli znajdowała się pod jedną z  amerykańskich baz. Nocami Wietnamczycy często przeprowadzali akcje dywersyjne w tejże bazie, a Amerykanie nie mieli pojęcia co się właściwie dzieje.


              Przy okazji wizyty w tunelach dość obszernie omawiana była cała wojna, ze szczególnym uwzględnieniem sposóbów, z jakimi radzono sobie z Amerykanami. Po pierwsze, różnego rodzaju pułapki:


            Zapadnia z naostrzonymi kijami bambusowymi. Pierwotnie używana do polowania na duże zwierzęta. Jednak okolicznośći doprowadziły do zmiany przeznaczenia. Po pierwszej ofierze zapadnia ponownie się zamykała i czekała na kolejnego śmiałka.



              Armia Wietkongu była dużo słabiej wyposażona. Do tego wystarczy spojrzeć na wymiary "amełykańskich Małines" żeby wiedzieć, że w walce wręcz zwycięzca może być tylko jeden. Dlatego Wietnamczycy musieli kombinować, wykazywać się większym sprytem. Wydaje mi się, że w dużym stopniu im się to udawało, do tego można dodać  znajomość terenu, a oczywiste przestaje być oczywistym. Te czynniki sprawiały, że Amerykanie musieli posunąć się do środków ostatecznych jak napalm czy broń chemiczna. Bez tego nie mieliby nawet najmniejszych szans w walce z dobrze zorganizowanym przeciwnikiem.
              Raczej trudno walczy się z wrogiem, któr pojawia się na 3 sekundy, żeby rzucić granatem, a potem zapada się pod ziemię.


              Nawet po odkryciu, że Wietkong ma jakieś instalacje pod ziemią, nie było oczywiste, co z tym fantem zrobić. Tunele były za małe dla Amerykanów, a zabezpieczenia i system wentylacji wykluczały użycie granatów lub broni chemicznej. Dlatego też Amerykanie próbowali szkolić azjatyckich ochotników( ze względu na wymiary) jednak nie przynosiło to większych skutków.


             Oczywiście miałem szansę sprobować spaceru tunelem. Muszę przyznać, że dla osoby mierzącej ponad 180cm jest to nie lada wyzwaniem..
             Po wojnie z tuneli wydostało się ok. 5000 osób, którym udało się przetrwać w tych bardzo trudnych warunkach. Poza wojną trudności było wiele: brak światła, jadowite skorpiony, malaria, ubogie pożywienie itd. Poza tym temperatura sięgała nawet 40 stopni. Istne piekło! A jednak wielu się z niego wydostało.


sobota, 25 sierpnia 2012

Delta Mekongu

                Kolejnym ciekawym doświadczeniem była jednodniowa wycieczka do Delty Mekongu, czyli trzeciej najdłuższej rzeki Azji( tak przynajmniej twierdził przewodnik:).
                Rzeka nie była celem samym w sobie. Bardziej interesujące wydawało się to, żeby zobaczyć jak ludzie wciąż żyją, opierając całe swoje funkcjonowanie na rzece. Z tego co pamiętam przewodnik powiedział, że Mekong można w wolnym tłumaczeniu ująć jako "duża matka". Rzeczywiście całe życie odbywa się przy akompaniamencie rzeki. Domy buduje się nad brzegiem, targ odbywa się na wodzie, zamiast skutera każda rodzina ma łódkę itd.


               Na pierwszy rzut oka widać, że wodzie daleko do krystalicznej czystości. Będąc gościem w "domu nad rzeką" można łatwo dowiedzieć się, co o nas myślą gospodarze. Jeśli do mycia zaproponują wodę pitną ze swojego zbiornika oznacza to, że jesteśmy dla nich ważnym gościem. Natomiast jeśli wyślą z ręcznikiem do Mekongu, lepiej zacząć się zbierać "czym prędzej".


               Handel na łodzi. Ci z na łódce chwilę wcześniej podpłynęli do sklepu. Po chwili negocjacji sklepowa zniknęła, aby po chwili powrócić z towarem i przeładować go na łodź.



                 Momentami rzeka przypominała bardziej ogromne jezioro,  "końca nie widać!"





                 Oprócz pływania po rzece, mieliśmy również okazję odwiedzić wytwórnię papieru ryżowego. Tego samego, którego używa się do wyrobu sajgonek.


                 Wygląda na dość prostą sprawę, ale jestem pewien, że potrzeba sporo wprawy, żeby robić to tak sprawnie. Jedna osoba potrafi zrobić ok 300 sztuk. Po wyrobieniu każda sztuka suszy się na słońcu przez conajmniej 1 dzień na takich bambusowych stojakach.


                 Do sajgonek używa się papieru z dodatkiem odrobiny soli. Jeśli doda się trochę cukru i mleka kokosowego można użyć tego do wyrobu cukierków. Wtedy cukierki, podobne do naszych krówek, zawija   się w papier ryżowy. 


                 Drugą dość ciekawą rzeczą była wytwórnia "poprise-u", czyli popcornu tylko, że z ryżu! Nawet nie wiedziałem, że tak można. Jednak jak widać z ryżu da się zrobić wszystko.

                     Do rozgrzanego piasku z dna Mekongu wsypuje się ryż. Po chwili zaczyna strzelać identycznie jak przy popcornie. Jedyne skojarzenie z tym wyrobem, jakie mam, to tzw. szyszki sprzedawane często w sklepikach szkolnych. Z resztą mniej więcej coś takiego było robione w tym miejscu.

                   Dość popularnym trunkiem w Wietnamie jest wino wężowe tzw. Snakewine. Wygląda to trochę upiornie, ale sprobować trzeba! Smakuje podobnie jak każdy bimber na świecie, czyli  także upiornie. Ja na szczęści już mam zaliczone!



                  Tutạj, mam nadzieję, widać węża, który w paszczy trzyma skorpiona. Nic tylko pić, żeby zapomnieć z czego to się robi:)



                    Na koniec coś bardziej swojskiego, czyli kościół katolicki górujący nad Mekongiem w Cai Be.


                     
                       Nasi tu byli:)

czwartek, 23 sierpnia 2012

Muzeum Pozostałości Wojennych w Sajgonie

                 Muszę przyznać, że wizyta w Muzeum Pozostałości Wojennych w Sajgonie dostarczyła mi chyba  najmocniejszych wrażeń. Zawsze interesowałem się tego typu rzeczami, myślałem więc, że już nic mnie nie zdoła zaskoczyć. A tu jednak okazuje się, że się myliłem.
                 Ogólnie muzeum pokazuję historię wojny wietnamsko- amerykańskiej. Przyczyny, skutki, pozostałości, rodzaje broni etc.   





                
                 Oczywiście nie ta, standardowa część przyprawia o dreszcze. 
                 Spora część poświęcona jest zbrodniom amerykańskim w Wietnamie oraz skutkom stosowania przez nich "innowacyjnych" sposobów walki z przeciwnikiem tj. napalmu, bomb bilogicznych itd. itp.
                 Muszę przyznać, że po obejrzeniu wystaw związanych z tą właśnie tematyką byłem zdruzgotany tym, co tutaj się działo podczas wojny. I to pomimo tego, że sporo wiem o samej wojnie. Większość fotografii była bardzo, może nawat za bardzo, brutalna, a to zawsze robi wrażenie. Mnóstwo zdjęć osób rannych w wyniku działań wojennych, czy też po kontakcie z napalmem czy innymi chemikaliami. 
                 Z kolei jeszcze inna wystawa pokazywała skutki używania chemikaliów na przykładzie osób urodzonych już po wojnie. To, że rodzice mieli kontakt z trującymi substancjami powodowało, że ich dzieci często były w różny sposób zdeformowane. Istny horror!
                 Nie zrobiłem zbyt wielu zdjęć, chyba byłem zbyt przygnieciony ciężarem tego miejsca.
Jeśli ktoś chce zobaczyć kilka z nich to zapraszam TUTAJ. W każdym razie na pewno zapamiętam na długo, żeby nie zaprowadzić tam nikogo poniżej 18stki ani zbyt wrażliwych osób.
                 Ciekawy jestem co czują Amerykanie odwiedzający to miejsce...

  
                 
                Generalnie polecam, bo przecież, żeby poznać kraj trzeba poznać także jego historię, jakakolwiek by nie była!

wtorek, 21 sierpnia 2012

Hanoi vs Sajgon

               Jak to zwykle bywa, co dobre szybko się kończy. Niestety mój pobyt w HCMC skończył się tak samo szybko jak się zaczął. W końcu to tylko 4 dni, więc teoretycznie niewiele, ale i tak po powrocie do szarej rzeczywistości miałem wrażenie jakby nie było mnie co najmniej miesiąc.
            Miałem okazję zobaczyć i trochę poznać największe miasto Wietnamu, czyli Ho Chi Minh City. Odniosłem wrażenie, że jest to trochę sztuczna, narzucona nazwa, a i tak wszyscy używają ciągle nazwy Sajgon. Ja też wolę Sajgon, bo po pierwsze krócej, a po drugie, jakoś bardziej swojsko to brzmi:)
                Jako, że już od trzech miesięcy jestem w stolycy, to narzuciło mi się wiele różnic, jakie dzieli te oba miasta. Ten sam kraj, a jednak odległość ponad 1800km, więc tak naprawdę może być zupełnie inaczej. Wystarczy spojrzeć na mapę i zobaczyć gdzie można znaleźć się 1800km od Warszawy.


                
                Po pierwsze: Ludzie

          Ludzie w Sajgonie na pierwszy rzut oka wydali mi się bardziej brązowi i mniej wychudzeni, cały czas szczupli jednak jakoś lepiej zbudowani. Może po prostu jedzą więcej fast-foodów, których, mam wrażenie, jest dużo więcej niż w Hanoi. Sajgon to biznesowe centrum kraju, więc może też ludziom żyje się dostatniej. Z drugiej strony lokalne restauracyjki są tutaj dużo tańsze niż w Hanoi.
              Jeśli chodzi o gościnność, to tak samo jak w Hanoi jest na wysokim poziomie. Chociaż sami Sajgończycy uważają, że ludzie w Hanoi są dla siebie i dla obcych bardzo niemili. Nie odważę się przyznać racji.

                Po drugie: Miasto

                Jak już napisałem Sajgon jest biznesowym centrum kraju. Widać to na pierwszy rzut oka! Więcej biurowców, drapaczy chmur itd. Czasami nawet bardzo przypomina to miasto europejskie. To pewnie też trochę zasługa Francuzów, którzy spędzili tu ładnych parę lat i zostawili kilka budynków i nazw ulic w sylu europejskim. W każdym  razie  Sajgon zdecydowanie jest bardziej nowoczesny od Hanoi i w pewnych miejscach bardziej europejski. 

                Po trzecie: Język

                Niby ten sam kraj, ale język już trochę się różni. Po pierwsze wymowa. Z tego, co wiem dla mieszkańca Hanoi może być nie lada wyzwaniem dokładne zrozumienie tego, co mówi ktoś z Południa. Poza tym często używa się inego słowa na opisanie tej samej rzeczy.
                Nawet ja ze znajomością języka na poziomie 40 słów poczułem tą inność. Miałem ochotę na sajgonki, więc chodziłem i pytałem tak, jak się to nazywa w Hanoi. Dopiero któraś osoba z kolei zrozumiała o co mnie się rozchodzi:)

                Po czwarte: Życie nocne

                Tutaj Sajgon zdecydowanie przebija Hanoi. Bary, puby,restauracje otwarte są 24 godziny na dobę. O każdej porze dnia i nocy można zjeść, napić się, potańczyć itd. W Hanoi, niestety, miasto powoli zasypia od godziny 22.oo i trzeba się nagimnastykować żeby zjeść czy napić się czegokolwiek. 
                W Hanoi trzeba zamykać lokale, bo można mieć kłopot z policją. A w Sajgonie to inna policja? Raczej ta sama, a jakoś problemu nie ma!?!

               Po Piąte: Klimat i atrakcje

                    Żeby nie było tak kolorowo dla Sajgonu, to jednak wydaje mi się, że Hanoi ma bardziej wyrażisty klimat. Pewnie dlatego, że mniej w stolycy europejskości. Dzięki temu miasto zochowało swój charakter i jest jedyne w swoim rodzaju. Także więcej w nim atrakcji. Żeby zwiedzić najciekawsze rzeczy w Sajgonie wystarczy z 6 godzin, parę budynków postkolonialnych oddalonych od siebie o kilka minut drogi skuterem, to wszystko! W Hanoi jest tego więcej i to w stylu wietnamskim, nie europejskim, a o to chyba turystom chodzi. W końcu mało kto leci do Wietnamu, żeby zobaczyć replikę paryskiej katedry Notre Dame.


          
                  Więcej o tym, co widziałem w kolejnych postach.

środa, 15 sierpnia 2012

No to SAJGON!!!

                 Właśnie rozpocząłem, a dokładnie kilka godzin temu, wakacje. Co prawda tylko 4- dniowe, ale planuję mieć takie co najmniej raz na miesiąc, żeby zobaczyć trochę świata i nie przesiąknąć za bardzo zapachem stolicy, bo nawet tutaj na drugim krańcu swiata standardem jest, że "stolycy się nie lubi":)
                 Jutro lecę do Ho Chi Minh City na małe zwiedzanie połączone z relaksem i zdobywaniem inspiracji na kolejne "nieziemsko fascynujące" posty.
                 Wizja wyjazdu do HCMC, a przed 1975 rokiem byl to po prostu dobrze znany nam Sajgon, uzmysłowiła mi, że nie było na tym blogu jeszcze ani jednego słowa o tym, co chyba każdemu z nas najbardziej kojarzy się z Wietnamem. Rozchodzi się mnie o Sajgonki:)
                  Także zasięgnołem opinii przyjaciół i udałem się do podobno najlepszej knajpy z sajgonkami w okolicy. 
                 Na miejscu chiałem pochwalić się swoją wietnamszczyzną, także zamówiłem, w moim mniemaniu, 4 sajgonki. Satysfakcja uleciała po 5 minutach. Dostałem jedną sajgonkę i tzw. Bun Cha. Na szczęście owa Bun Cha, to moja ulubiona rzecz z kuchni wietnamskiej, więc nie byłem zbyt zrozpaczony.


               W głębokim talerzu znajduje się sos rybny z dodatkami( smażony boczek, malutkie kotleciki mielone, imbir). W tym sosie macza się makaron i gotowe. Sos ma bardzo wyrazisty smak, przesiąknięty dodatkowo imbirem. Podobno większość turystów uwielbia tę potrawę ze względu na wyrazisty i niecodzienny smak. W zestawie także mrożona herbata, 1 sajgonka:), talerz z przeróżnymi ziołami oraz półmisek z papryczkami chili i czosnkiem.


             No, ale miało być o sajgonkach! Więc wydaje mi się, że są większe niż te serwowane w "wietnamskich restauracjach" w Polsce. Większe, lepiej przyprawione. Może nie jestem zbyt obiektywny i nie napiszę przecież, ża pod moim akademikiem w Szczecinie jadłem lepsze, ale wydaje mi się, że jednak Nem( wietnamska nazwa) w prawdziwej wietnamskiej knajpie to zupełnie inna bajka.



               Nawet wyglądają jakoś tak bardziej... przyzwoicie i smacznie. Polecam
               Więcej o buncha Tutaj, a przepis i sposób przyrządzenia Tutaj.


               Tym smacznym elementem przerywam nadawanie na jakieś 4-5 dni. 
               No to SAJGON!!!

sobota, 11 sierpnia 2012

Królowa Nocy

                 W dzisiejszym wydaniu znów dam się ponieść swoim doznaniom smakowym. Będę jadł OWOC!
                 Z reguły dla "prawdziwego" faceta jest to rzecz dość rzadka, jednak każdemu zdarza się od czasu do czasu zaserwować sobie witaminy, których źródłem nie jest chmiel:)
                 Jako, że bazar mam tuż pod nosem stwierdziłem, że trzeba spróbować wszystkiego, co wygląda trochę bardziej tajemniczo od ziemniaka i pomarańczy, czegoś czego z reguły u nas nie ma.
                 No i padło na owoc, który najbardziej rzuca się w oczy. Jestem w 100% pewien, że u nas takic nie ma!


                 Chyba mam rację, co? Oczywiście przed "wygooglaniem" nie miałem zielonego pojęcia jak to nazwać. Jednak teraz już wiem! To Pitaja.
                 Jest to bardzo ciekawy owoc. Z racji swego wyglądu bywa też nazywany "smoczym owocem". Z kolei fakt, że dojrzewa tylko w nocy sprawia, żę nazywa się go również "Królową Nocy" lub też "Owocem Księżycowym". Klimat iście baśniowy. Więcej o owocu- tutaj!
                 
                 Niestety, żeby spróbować zawartośći trzeba pozbyć się zielonych wypustek, więc smoczy owoc trochę traci ze swej baśniowości. Jednak po oporzędzeniu wygląda dalej dość ...
... estetycznie!





          
             Prawda, że nie wstyd postawić coś takiego na stole? A najlepsze jest to, że jest to owoc kaktusa!

           Teraz przychodzi najtrudniejsza część wpisu, czyli opis wrażeń kulinarnych. No cóż, muszę przyznać, że smoczy owoc albo królowa nocy smakuje tak samo jak wygląda i jak się nazywa, czyli niecodziennie!
                Miąż jest bardzo delikatny, coś w rodzaju arbuza tyle, że dużo bardziej miękki. 
                Właśnie zjadłem kolejny kawałek, żeby przywołać jakieś skojarzenia smakowe:)
                Bardzo soczysty, nie za słodki. Idealna przekąska na upalne dni.
                Żaden ze mnie Makłowicz, więc posłużę się gotowcem.  Więcej o smaku i innych właściwościach- tutaj!

                W każdym razie owoc bardzo mi posmakował, także od dzisiaj będę się nim objadał. Pewnie od czasu do czasu można kupić to nawet w Polsce, więc jak tylko pojawi się na horyzoncie, to proponuję brać i uciekać!

wtorek, 7 sierpnia 2012

Coś z niczego

                 Czasami ta bardziej leniwa strona budzi się w każdym. U mnie ten dzień nadszedł  właśnie dzisiaj. Dlatego sprobuje stworzyć coś z niczego. W końcu nie tylko ja piszę o szeroko pojętej Azji, więc może by tak skorzystać z tego, co już na necie jest!


1. Wszyscy zawsze zastanawiają się dlaczego Azjaci na zdjęciach prezentują znak "V".

Odpowiedź: Blog Azjatycki Cukier


    Wytłumaczenie, jakie usłyszałem w Wietnamie jest trochę inne. Chodzi o to, że będąc na zdjęciu każdy chce pozdrowić albo przywitać tego, kto będzie patrzył na zdjęcie. Po angielsku to "hi"- witaj!. Natomiast "hai" po wietnamsku znaczy DWA! Dlatego właśnie pokazuje się dwa palce. Brzmi dość sensownie, jak na mój gust przynajmniej:)


2. Wietnamski Kowalski, czyli Nguyen:)



3. Filmik promujący Wietnam, jako raj dla turystów!


             Już nie mogę się doczekać, żeby odwiedzić te wszystkie miejsca. Na szczęście już w tym miesiącu powoli zaczynam wystawiać nos poza Hanoi, więc powinno być coraz bardziej interesująco.
                
4. Czy wiecie, że w Wietnamie do swojego wieku zalicza się zazwyczaj okres pobytu w łonie matki? W mojej opini to dość ciekawe i sensowne zarazem. 

Inne ciekawostki: ABC Wietnam


5. Na koniec kilka przykładów wietnamskiej kreatywnośći;)







piątek, 3 sierpnia 2012

Znany i lubiany

                 Jakiś czas temu obiecałem, że oprócz mieszkania pokażę najbliższe otoczenie. Jako, że zaliczyłem w Wietnamie już 2 hacjendy, to mam pewne porównanie tego, co znajduje się na około. Muszę przyznać, że obecnie jest  dużo lepiej. Wszystko, co potrzebne do podstawowej egzystencji znajduje się nie dalej niż 5 minut piechotą od mieszkania.


                Powyżej nazwa owej ulicy. Czyta się to mniej więcej jako: "Hłaaan Nio Fak". Wprawne oko albo  może raczej ucho, zauważy lub też usłyszy, że może to być podobne do pewnego pytania po angielsku:) Nie będę zdradzał od razu tym bardziej, że to trochę niecenzuralne.
                Wracając do mojego otoczenia- wszystko, no może nie wszystko, ale większość rzeczy jest pod ręką.


Jest piekarnia,


i bankomat( klimatyzowany, aż przyjemnie się pieniądze wybiera:).


Mały " osiedlowy" supermarket, gdzie już jesteśmy "znani i lubiani".


 i inne stragany



owoce i ...


                                                                       i warzywa.

                  Są też kafejki, knajpy, restauracje, także nie mogę narzekać. 



              Jest też sporo salonów fryzjerskich. Jakiś czas temu przyszedł taki moment, że trzeba było w końcu trafić pod topór. Muszę przyznać, że przeżyłem coś w rodzaju szoku. Sądziłem, że zajmie to góra 15 minut. Zajęło co najmniej godzinę!
                Mycie głowy, masaż głowy i twarzy, nakładanie- chyba jakiejś odżywki, znowu mycie, w końcu strzyżenie, a na koniec znowu mycie. Pewnie to standardowa procedura w każdym damskim salonie fryzjerskim w Polsce, ale dla mnie była to spora nowość. 
                Już nie mogę doczekać następnego razu, tym bardziej, że to jedno z kolejnych miejsc, gdzie jestem "znany i lubiany"! 
                Wiem, że to brzmi trochę głupio, ale każdy kto kiedykolwiek miał okazję być jedynym "innym" w okolicy, wie, że jest sporo plusów! Minusy też są, ale to już w większym stopniu zależy od mentalności gospodarzy. Wietnamczycy pod tym względem są naprawdę bez zarzutu!


                 
              A to widok z okna. Mieszkamy na 5. piętrze,  już ponad poziomem drzew, więc jest dość cicho. Za to jesteśmy wystawieni na promienie słoneczne, taka mała patelnia, więc czasami cały dzień spędzam w saunie, choć nie do końca tego sobie życzę:)
                 Na koniec, żeby nie pozostawić zbyt dużego wrażenia "wiejskości" zdjęcie tego, co również znajduje się na tej, jakże zacnej, ulicy.