wtorek, 30 lipca 2013

I znowu niespodzianka:D

                        Wczoraj jeden kolega zaproponował wyjście na obiad po pracy. Za dobrze go nie znałem, prawdę mówiąc, do tego pierwsze wrażenie sprzed pół roku nie było najlepsze- taki lekko wychudzony chłopaczyna ze słabym angielskim. Wczoraj się wykręciłem, bo mi się nie chciało, jednak zaproponowałem dzień dzisiejszy, bo zawsze może się bardziej zachcieć:)
                        Skończyliśmy swoją "zmianę w hucie", czekam na niego, okazuje się, że przyszła paczka. Na widok paczki, jak każdy szanujący się człowiek, kolega rzucił się z pazurami, co od razu mi się spodobało, bo sam tak robię. Kupił sobie jakąś tam podkładkę pod nadgarstek, żeby "zmniejszyć obciążenie na nadgarstek podczas używania myszy komputerowej". Cytat dlatego, gdyż na odwrocie była instrukcja "po naszemu", a w zasadzie po mojemu- po polsku. Kiedyś miałem podobną akcję w Wietnamie TUTAJ.
                        Jak to mówią po angielsku, to zrobiło mi dzień. W dobrym humorze byłem otwarty na wszystko. Kolega zaprowadził nas do całkiem zacnej restauracji. Wcześniej spytał czy mam ochotę na zachodnie jedzenie. Pytanie raczej retoryczne, ale on mógł o tym nie wiedzieć.
                        Cośtam przeglądam. Wygrzebano skądś ładne menu po angielsku. Oglądam, przewracam, szukam, nic nie powala. Nagle moje ujrzały taki oto obraz:

                        Radość w oczach dziecka bezcenna. Wiadomka- zamówiłem sobie właśnie ten specjał. Nie liczyłem na jakąś kulinarną podróż do domu, ale co tam, ważne, że to niby polskie, więc przyjemnie będzie konsumować.
                          Dodam tylko, że dwa pierwsze znaczki nad napisem "Polish" oznaczają Polskę:D Także, to nie żaden chochlik albo marny tłumacz!
                        Po jakichś kilku minutach na stół wjechała już moja namiastka ojczyzny:)



                     Jeśli chodzi o recenzję kulinarną, to powiem tyle, że kawał mięsa zadowala każdego faceta. Polską jakoś specjalnie, to nie smakowało. Kolega wziął coś niby holenderskiego czy angielskiego, a wyglądało dokładnie tak samo. Jednak doznania duchowe były tutaj ważniejsze od smakowych.
                     A co do kolegi, to przez te pół roku poprawił nieco angielski, więc można było sobie trochę pogadać. Został również wykreślony z listy "domniemanych sucharów". Good for him i good for me, że jednak poszedłem z nim na polskie jadło:D
                       



Spodobał Ci się ten artykuł???


Oto kilks podobnych, dotyczących polskich akcentów w Chinach i Wietnamie:

Polski akcent w chińskim supermarkecie
Szkoła publiczna a polskie akcenty
Trzeba przestać się dziwić
Z cylku " You must be kidding me"




środa, 24 lipca 2013

"Samotne" podróżowanie po Chinach

                        Kilka osób zapytało mnie czy mi się tak chce samemu podróżować? Po pierwsze, nie jestem żadnym specem w tej dziedzinie. Są ludzie, którzy potrafią samotnie np. przejechać Chiny motorem - http://www.iloveyourmici.pl. Ja rzeczywiście trochę też mam na koncie, ale właściwie niewiele.
                        Po drugie z mojego doświadczenia wynika, że samotna podróż, jeśli nie jest naprawdę samotną ekspedycją na biegun północny, różni się tylko tym od podróży "zwykłej", że podróż "zwykłą" rozpoczynamy i zapewne zakończymy w podobnym, blisko zaprzyjaźnionym gronie. Podróż samotną natomiast zaczynami sami, ale w jej trakcie na drodze "samotnika" pojawia się mnóstwo ludzi, którzy zostają tylko na chwilę albo na trochę dłużej.
                        Wiem, że jeśli nawet jadę sam, to po drodze ktoś się "napatoczy" i już sam nie będę. Tak było za każdym razem kiedy wykopywałem swój tyłek w nieznane.
                        Tak też było i tym razem. Kilka dni w górach, a ile poznanych ludzi- trudno zliczyć. Gdyby nie bariera językowa byłoby jeszcze więcej. A i tak niesamowite jest ilu podczas tak krótkiej wyprawy spotkałem mówiących dobrze po angielsku Chińczyków.
                        Najlepsze w podróżowaniu "samotnym" jest to, że nie trzeba się na nikogo oglądać. Prawdziwa wolność. Jeśli chcę jeszcze coś zobaczyć to idę i patrzę, jeśli jestem zmęczony- odpoczywam itd. itp. Każdy wie, że im większa grupa tym trudniej wszystkich zadowolić. A tak jestem sam i jestem w 100% zadowolny, bo zrobiłem i zobaczyłem tylko to, na co tylka ja miałem ochotę.
                        Poniżej ludzie, którzy na krócej lub na dłużej pozwalali mi zapomnieć, że jestem SSSSAAAAMMMM!!!!!



                       Ojciec i syn. Syn wypytywał mnie ciągle " a byłeś w Japonii, a byłeś w Nowej Zelandii, a byłeś USA???". Wyraźnie mu nie pasowało, że Biały a nigdzie nie był:)


                       Powyżej tragarz z dwoma workami cementu. Na górze budują jakąś świątynię, a windy ni ma... Nie zazdroszczę


                       Zdjęcie powyżej. Przyjemności poznania akurat nie miałem, ale tak wysoki obcas nieczęsto można zobaczyć w górach( no chyba, że na szlaku do Morskiego Oka:)




                     Te pięć dziewczyn poznałem pod koniec. Wprawdzie tylko jedna z nich mówiła po angielsku, ew. tylko jedna z nich nie bała się do mnie odezwać, ale były całkiem pozytywnym urozmaiceniem:)


                 
                        Koledzy powyżej, gdy dowiedzieli się, że jestem z Polski chcieli mnie przekonać, że to wciąż komunistyczny kraj:) Chyba nie mieli racji, co???


                       Poniżej gwiazda wieczoru:) Taka trochę różowa księżniczka:)


                   


Spodobał Ci się ten artykuł???


Oto kilka podobnych, dotyczących podróżowania:
DanxiaShan cz.1
Hainan- chińskie Hawaje
Hong Kong- co zabaczyć? Nic, bo pada!






niedziela, 21 lipca 2013

Park Krajobrazowy Nanling

                       Przetransportowanie się z Danxia do Nanling zajmuje ok. 3 godziny korzystając z transportu publicznego. Dobrą opcją jest połączenie obu wizyt, bo każdy park to max 2 dni.
                       Po dwóch dniach walczenia ze wszędobylskimi schodami moje nogi błagały o wytchnienie. Zdecydowałem się więc na jedną z krótszych tras. Była to druga cześć tzw. Alei Wodospadów. Całkiem ciekawy spacer wzdłuż strumienia, urozmaiconego różnego rodzaju wodospadami, skałami, basenami. Woda też urzeka swoim błękitem. Nic tylko wskoczyć. A upał oczywiście też był.
                       Żeby dostać się autobusem do Nanlingu trzeba tak ułożyć harmonogram, żeby złapać w ShaoGuan jeden z trzech bezpośrednich autobusów do wioski u podnóża gór- Wuzhisan. Wioska jak wioska jest sklep i bankomat. Tyle, że na nasze warunki to raczej małe miasteczko. Ale to tylko nomenklatura.
                       Sam park jest nieco bardziej dziewiczy niż Dangxia. Po przekroczeniu bramy trudno będzie znaleźć miejsca, gdzie da się kupić np. wodę. Także cały zapas lepiej mieć ze sobą. Punktów "gastronomicnych" może nie ma, ale asfaltowe drogi, taksiarze i szchody już są:)
                       Można też tutaj zdobyć najwyższy szczyt prowincji Guandong- lekko ponad 1900m.n.p.m. Ja tym razem sobie odpuściłem. Raz, że ludzie odradzali, bo niby nie jest aż tak fajnie. Dwa, popsuła się pogoda drugiego dnia. Trzy, samemu mi się nie chciało, bo to dłuższa zapawa, a cztery bez względu na trzy powyższe po prostu mi się nie chciało:)
                            Generalnie do zrobienia są 4 trasy. Dwie z nich to aleje wodospadów, potem XiaoHuangShan, czyli mała, żółta góra o wysokości ponad 1600m.n.p.m. Ostatni spacer to najwyższy szczyt Guandongu Shikengkong- 1902m.n.p.m.
                              Poniżej Aleja Wodospadów...
















Spodobał Ci się ten artykuł???


Oto kilka innych, dotyczących podróżowania:
Foshan- Świątynia Przodków
Niedzielny chill-out
Zatoka Halong







środa, 17 lipca 2013

DanxiaShan cz.2

                        Drugi dzień był tak samo gorący jak pierwszy. Słońce waliło bez skrupółów. Znów po 10 minutach byłem mokry jakbym wylazł z morza.
                        Oczywiście na Chińczykach pogoda nie robiła wrażenia. Trudno było wypatrzeć na nich jakiekolwiek oznaki upału. Tym większą stanowiłem atrakcję- niedość, że biały, to jeszcze spocony jak świnia. Ale mieli ubaw!
                        Dla mnie sporą ciekawostką okazał się fakt, że jeśli ktoś z jakiegoś powodu sam nie może wejść na górę, to może sobie wynająć dwóch panów, którzy za pomocą lektyki wniosą go na górę. Koszt 300 julków. Żałuję, że nie zobaczyłem nikogo w lektyce:)
                       Cały park jest podzielony na trzy części. Pierwszego dnia byłem w pierwszej. Drugiego dnia natomiast miałem do przedreptania dwie pozostałe. Jedna z nich to masyw skalny, jednak nie tak fajowy jak poprzedni, a trzecia część to spacerek wokół jeziorka z jednym podejściem do tzw. Female Rock. A jakże! Wczoraj była Male Rock, to dzisiaj będzie Female Rock- tak do kompletu. Gdzieśtam podrodze miała być jeszcze Breasts Rock( pol. cyckowa skała), ale stałem 5 minut i nie wypatrzyłem, więc chyba kogoś już za bardzo poniosła fantazja:)
                        Podobnie jak w naszych górach po drodze można znaleźć różnego rodzaju kapliczki, miejsca kultu itd. Miejsca te zawsze wydają się bardzo ciekawe.
                        Jeśli ktoś zwiedzi już cały park a ma jeszcze trochę czasu, to można wybrać się na rejs po rzece. Rejs z przewodnikiem, dodam, jednak tylko po mandaryńsku:) Nie jest to jakaś niesamowita przygoda, ale można sobie popatrzeć. Gdzieniegdzie widać domy nad samą rzeką i ludzi zajętych codziennymi czynnościami. Widać też dzieciaki z kołami ratunkowymi bawiące się w wodzie. Ciekawe jak im płynie żywot w takim miejscu????
                         Za to innym lokalnym żywot mija na "łupaniu" w pokera. Kobiety i mężczyźni zasiadają do okrągłęgo stołu i godzinami grają. Grają "na pinionse"- wiadomka! Na grube sumy w dodatku. Tak na oko przy jednym rozdaniu na stole leży nawet z 10 000 julków. A wszyscy wyglądają na taaakich ubogich:)























                      Na koniec obiecana wcześniej Female Rock. Podoba się???





Spodobał Ci się ten artykuł???


Oto kilka innych, dotyczących podróżowania:

DanxiaShan cz.1
Hainan i "unikalne" lasy deszczowe
Hong Kong cz. 2
Tunele pod Cu Chi





wtorek, 16 lipca 2013

DanxiaShan cz.1

                       Dotarcie na miejsce okazało się całkiem proste. Zaraz po opuszczeniu autobusu podszedł do mnie "miły Pan" zaproponował podwózkę pod samą bramę( 2 km) oraz hotel za jedyne 80 julków. Jako, że cena zachęcająca, no to czemu by nie?
                       I rzeczywiście miejscówka pod samym wejściem do parku, z klimą, czysto, ciepła woda itd. Potem się okazało, że jedzenie jest dość drogie, ale na czymś muszą zarabiać. 
                       Szybko się przepakowałem, żeby jak najszybciej ruszyć na szlak. Ledwo wylazłem z hotelu, a wlazłem w jakąś dziurę i skręciłem nogę w kostce. Niby niewiele tego pecha, ale noga dokuczała mi przez najbliższe dni. 
                       Sam park okazał się miejscem bardzo ciekawym. Nie są to wprawdzie jakieś wysokie góry, ale za to ich skalna forma robi wrażenie. Podejścia i zejścia były momentami naprawdę karkołomne. Jeden fałszywy krok i można pofrunąć....
                       Pogoda dopisała. Mógłbym narzekać, że było grubo ponad 30 stopnii i pełne słońce, ale lepsze to niż deszcz. Ciekło ze mnie jak nigdy dotąd, ludzie się na mnie dziwnie patrzyli, choć nie wiem czy dlatego, że byłem mokryy, czy też dlatego, że jestem pierwszym Białasem w Chinach od czasów Marco Polo. Jeśli ktoś będzie się wybierał to polecam dni powszednie, w weekendy zjeżdża się miliard Chińczyków i robi się rzeczywiście raz, że nie tak kameralnie, a dwa, że niebezpiecznie na tych wyższych podejściach.
                        W chińskich parkach narodowych trzeba się nastroić na to, że wszędzie można podjechać samochodem. Rola nóg jest ograniczona do minimum. W dwóch parkach, w których byłem nie ma alternatywy. Albo się podjedzie samochodem pod szczyt, albo można iśc z buta asfaltową drogą, co nie jest fajne. Nie ma różnych szlaków do wyboru, łatwiejszych czy trudniejszych, nie ma ścieżynek przez las. Autem jak najbliżej, godzina zabawy pod górę i można się ogłosić zdobywcą najzwyższego szczytu Gunadongu. 
                     Druga rzecz jest taka, że wszędzie włażi się po schodach. Nie ma łagodnych ścieżek na około góry, tylko, ciach, prosto na szczyt. Po kilku godzinach, a potem dniach nogi wysiadają. Schody dają w kość, i to bardzo!!!
                     Widoki oczywiście były wspaniałe.







                        Powyżej jedno z takich podejść. Pionowa ściana z wyrytymi miejscami na stopy. Fajna sprawa.







                        2 zdjęcia powyżej to z kolei zejście ze szczytu. Zdjęcie może tak nie oddawać nachylenia, ale było grubo. Do tego nie dało się złapać metalowych poręczy, bo parzyły:)






.
                   
                    Na koniec największa atrakcja tej częście parku, czyli Male Rock. Sami ocencie czy nazwa jest adekwatna???

                                         

                        Na zdjęciu poniżej, daję głowę, że widzę całą dumną postać. Czy też to widzicie???






Spodobał Ci się ten artykuł???


Oto kilka innych, dotyczących podróżowania:

DanxiaShan cz.2 Delta Mekongu
Zatoka Halong 3.0
Druga strona majówki- Ludzie!!!